piątek, 19 marca 2021

Stare czasy minęły bezpowrotnie

Prawie miesiąc zajęło mi zebranie się do napisania części trzeciej mojej historii. Chyba najtrudniejszej do tej pory. Poprzednie opowiadały historię w której jeszcze była nadzieja, że to wszystko może potoczyć się inaczej. 4 stycznia nadziei już nie było.

Mamo, mam raka

Ukryłam twarz w dłoniach i rozpłakałam się. Siedziałam w gabinecie u lekarki i płakałam. Jak dziecko. Lekarka coś do mnie mówiła, ale bardzo mało pamiętam. Pielęgniarka przyniosła mi środki uspokajające, lekarka wyszła. A ja płakałam dalej. Nie wiem o czym wtedy myślałam. Lekarka wróciła. Okazało się, że była u innej onkolożki skonsultować co dalej. Miałam udać się na mammografię do innego budynku i wrócić do poradni na USG piersi. Pamiętam, że w podczas tej rozmowy zapytałam pielęgniarki czy po tych środkach uspokajających mogę prowadzić bo w sumie urwałam się z pracy na godzinkę i przyjechałam sama. Pielęgniarka i lekarka patrzyły to na mnie, to na siebie i oznajmiły, że nie mogę prowadzić samochodu pod wpływem tych leków i w emocjach. Będąc nadal w gabinecie ogarniałam sobie kogoś, kto mógłby przyjechać po mnie i po samochód. Pomógł mi bardzo dobry kolega ze studiów.

Zapytałam lekarki czy ktoś może mnie zaprowadzić na tą mammografię bo pewnie się zgubię. Niestety nie było nikogo kto poszedłby ze mną, ale lekarka narysowała mi mapkę do budynku B i wyszłam. Trzymałam się dzielnie, nie płakałam. Zabrałam kurtkę, wyszłam i postanowiłam zadzwonić do mamy. Nie wiedziałam jak mam jej to powiedzieć. Zapytałam czy siedzi i przez łzy powiedziałam, że pojechałam odebrać wyniki i mam raka złośliwego piersi, że robią mi badania i zadzwonię jak będę wiedzieć coś więcej. Usiadłam na ławeczce między budynkami i nie mogłam się uspokoić. Nie wiem jak długo tam siedziałam ale otarłam łzy i weszłam do budynku. W rejestracji była bardzo niemiła pani, która kazała mi siedzieć i czekać aż ktoś mnie zawoła. Siedziałam sobie w tej rejestracji i znowu płakałam. Poproszono mnie do gabinetu. Pani, która miała wykonać mi mammografię pomogła mi się uspokoić, dała mi chusteczki, porozmawiała ze mną chwilkę, dodała otuchy i zrobiła mammografię. Było to bardzo nieprzyjemne badanie, na szczęście trwało krótko i mogłam wrócić do poradni. Na odchodne pani wykonująca mammografię powiedziała, że trzyma za mnie kciuki.

A może chemia będzie lekka?

Wróciłam do poradni, miałam wejść bez kolejki więc postanowiłam zapukać do drzwi. Ups. Które to były drzwi? Poradnia to kilka gabinetów a ja za cholerę nie mogłam sobie przypomnieć w którym usłyszałam, ze moje życie nigdy już nie będzie takie samo. Z moich analiz wyszło, że to na pewno „trzeci” gabinet. Zapukałam, otworzył mi jakiś lekarz i w tym momencie przypomniałam sobie, że nie pamiętam do jakiej lekarki miałam wrócić. Wydukałam tylko, że miałam wrócić do pani doktor, lekarz odpowiedział, ze tutaj nie ma żadnej pani doktor. Przeprosiłam i poszłam do łazienki. Maseczkę chirurgiczną miałam mokrą od łez, oczy czerwone i spuchnięte. Wytarłam buzię ręcznikiem papierowym i wróciłam pod gabinet, tym razem gabinet numer „dwa”. Zadzwoniłam do taty. Zapytałam co robi, gdzie jest i powiedziałam drugi raz w życiu, że mam raka, jestem w szpitalu i czy przyjedzie po mnie popołudniu. Przypomniałam sobie też, że miałam wrócić do pracy. Napisałam do kolegi z prośbą o poinformowanie jednego z team leaderów, że nie wrócę już dzisiaj do pracy i będę miała zwolnienie lekarskie do końca dnia.

Otworzyły się drzwi, wyszła inna pacjentka a ja kuknęłam do gabinetu i powiedziałam, że już wróciłam. Lekarka poinformowała mnie, że będę musiała jeszcze chwilkę poczekać bo pani chirurg wykonuje jeszcze zabieg. Wróciłam więc na korytarz i pogrążyłam się w swoich myślach. Zastanawiałam się chyba jak to będzie dalej, pisałam do koleżanek o diagnozie, obserwowałam ludzi i oszczędzałam baterię w telefonie. Musiałam jeszcze jakoś wrócić do domu i dać znać koledze kiedy ma przyjechać.

Pamiętam, że przed świętami zaczęłam słuchać książki Elżbiety Rodzeń. Typowe romansidło, ale z motywem rakowym. Główna bohaterka zachorowała na raka piersi w wieku chyba 20 lat, zdecydowała się na mastektomię i dostała później lekką chemię. Głupi zbieg okoliczności. A może i nie? Wiem, że liczyłam że ja też dostanę taką chemię, zachowam włosy, że fikcja literacka to wcale nie fikcja, że wystarczy że usunę piersi. Snułam sobie scenariusze, że przechytrzę raka, ze to wcale nic takiego groźnego. A potem znowu tłumiłam łzy. Nic tego się nie wydarzy bo życie to nie fikcja.

Proszę pani a czy wypadną mi włosy?

W końcu poproszono mnie do gabinetu a ja pierwsze co zrobiłam to poprosiłam panią doktor o papier bo moje chusteczki już się skończyły. W nagrodę dostałam nawet dwie maseczki chirurgiczne. Usiadłam i odpowiadałam na pytania kolejnej lekarki – tym razem pani chirurg-onkolog. Nie pamiętam o co pytała, rozmowa nie trwała długo, rozebrałam się i położyłam na łóżku. Lekarka zrobiła USG obu piersi i węzłów. W prawej piersi guz miał grubo ponad 7cm (przypomnę, że 3 tygodnie wcześniej miał 4cm!), założyła znacznik, zrobiła biopsję gruboigłową guzka w lewej i biopsję cienkoigłową węzła chłonnego – podejrzenie przerzutów (3 tygodnie wcześniej węzły były czyste!).

Lekarka chyba miała mnie dość, a ja nie byłam do końca sobą po środkach uspokajających. Dostałam końską dawkę, ale trochę sobie szlochałam. Lekarka wykonując biopsję opowiadała mi, że jej pacjentka też zachorowała w młodym wieku, jest już zdrowa i niedługo wychodzi za mąż, że raka piersi się leczy, że jestem w dobrych rękach. Trochę się uspokoiłam, ale zadawałam bardzo dużo pytań – odnośnie tego co aktualnie robi, czy wypadną mi włosy, co będzie dalej. O tym co robi mówić nie chciała, bo musiała się skupić, odnośnie włosów wspomniała, że jest szansa na ich zachowanie i żebym zapytała onkologów o przyjmowanie chemii w czepku a na pytanie co będzie dalej odpowiedziała, że onkolodzy będą się za mną kontaktować. Zapytałam jej czy my możemy do nich zadzwonić bo znając życie to skontaktują się ze mną za miesiąc. Zapytała czy może skończyć zabieg czy ma zadzwonić już. Ja jej na to, że nie nie, śmiało, proszę sobie dokończyć. Chyba się zaśmiała. A ja pomyślałam - **(moje nazwisko)**! ALE Z CIEBIE DEBIL.

Machina ruszyła

Znowu mocno lała się  krew, ale tym razem z obu piersi więc zanim się ubrałam to siedziałam i próbowałam z pielęgniarką ją zatamować. Odwróciłam się na dźwięk głosu lekarki i skupiłam się na tym co mówi „Cześć Aśka. Mam tutaj dziewczynę, inwazyjny rak piersi, szybka progresja guza. Kiedy możesz ją przyjąć. Ja jej zrobię u siebie wszystkie badania.”. I przyszła pielęgniarka z moimi ubraniami i już nie wiem co było dalej. Pomogła mi się ubrać i usiadłam przy lekarce. Czekałam aż uzupełni dokumentację, podpisałam papiery i dowiedziałam się, że onkolożka przyjmie mnie już 7 stycznia, że jest to wojskowa kobieta, konkretna, ma córkę w moim wieku i dobrze poprowadzi mnie przez chemioterapię.

Nagle zrobiło się straszne zamieszanie, Dwie lekarki wypisywały mi skierowania i zwolnienie z pracy a pielęgniarki dzwoniły i załatwiały dla mnie terminy na badania i kartę DILO. Nie bardzo miałam pojęcie co się dzieje więc siedziałam i bezmyślnie obserwowałam co się dzieje. Po jakimś czasie miałam załatwione terminy na RTG klatki piersiowej, USG jamy brzusznej i echo serca. Dostałam pokaźny plik kartek, wyniki badań i polecenie by udać się do koordynatorki na założenie karty DILO i że ona wytłumaczy mi resztę. Udałam się więc do przesympatycznej pani 2 gabinety dalej. Zabrała ode mnie plik kartek, wybrała z niego skierowanie na RTG klatki piersiowej i wytłumaczyła jak trafić do zakładu diagnostyki obrazowej. Miałam pójść wykonać prześwietlenie a ona w tym czasie założy mi kartę diagnostyki i leczenia onkologicznego.

Zrobiłam RTG, wróciłam do pani od karty DILO, dostałam terminy i wskazówki jak trafić na USG i echo serca kolejnego dnia i wyszłam ze szpitala, gdzie czekał mój kolega. Wróciliśmy na mieszkanie, zapaliłam ostatniego w życiu papierosa, zjedliśmy obiad i Uberem pojechaliśmy do pracy mojego kolegi - na budowę. Choć za pracą na budowie nie tęsknię to mimo wszystko dobrze się tam czułam ale ani na minutę nie przestałam myśleć o tym co usłyszałam rano. Kumpel odwiózł mnie do domu czekałam na rodziców, znowu zostałam sama.


piątek, 26 lutego 2021

Dzień który zmienił wszystko

Znowu długo się zbierałam, żeby kontynuować. Myślałam nawet tym, żeby usunąć poprzedni wpis i zapomnieć o opisywaniu moich przeżyć jednakże rozmowa z najbliższą mi osobą uświadomiła mi, że potrzebuję tego. Potrzebuję przelać moje myśli na ekran i czasami do nich wrócić. Czas na część drugą.

Trwałam sobie w mojej bańce szczęścia - cieszyłam się, że to nie rak, że 14 grudnia będę po zabiegu. Moim największym problemem było nadrobienie pracy, żeby moja nieobecność nie zakłóciła postępów projektu. Dalej dużo pracowałam, przygotowywałam się jednak do usunięcie włókniaczka. Szukałam informacji, czytałam o zabiegu, szukałam prezentów dla rodziny na święta, zastanawiałam się czy będzie bolało, robiłam porządki w mieszkaniu. Aż w końcu nadszedł TEN weekend. Przyjechała moja koleżanka, bo szykowała nam się dziopowa posiwdówa i w końcu miałyśmy odebrać nasze dyplomy ukończenia studiów. 

W sobotę wpadła mi konsultacja u chirurga szczękowego w celu skonsultowania pobolewającej ósemki. Doszło do tego, że całkiem spontanicznie i bezboleśnie usunęłam górną ósemkę (oczarowana urokiem pana chirurga) a babski weekend z winem zamieniłam na szoferowanie moim dziopom. Mimo wszystko, weekend był świetny - w gronie moich wspaniałych dziewczyn, dużo śmiechu, pizzy, chipsów i gadania o głupotach. Czyli tak jak lubię.

Biopsji mamotomicznej nie będzie
 
W niedzielę przyjechali do mnie moi rodzice - tym razem nie pozwolili mi pójść samej i postanowili mi towarzyszyć. Noc przed zabiegiem upłynęła spokojnie, wyspałam się i o 8:20 zameldowałam się w poradni. Długo czekałam w rejestracji, patrzyłam na schorowanych ludzi czekających ze mną w kolejce i wtedy puściły emocje - siedziałam tam z numerkiem w ręce próbując opanować potok łez. Mama, która była ze mną w środku zadania nie ułatwiała. Widziałam po niej, że stresowała się bardziej niż ja. Trzeba było wziąć sie w garść. 

Po rejestracji pomaszerowałam pod gabinety Breast Unit i grzecznie czekałam z mamą na moją kolej. Trwało to długo i postanowiłam wysłać mamę do taty na parking, żeby mogła mu dać klucze do mieszkania. Chciałam żeby tata mógł sobie wrócić i ulżyć bolącym plecom. Mama pewnie nie zdążyła wyjść z budynku szpitala a mnie poproszono do gabinetu. Napisałam chyba rodzicom wiadomość, że weszłam do gabinetu. Znowu zostałam sama. 

Trafiłam na super lekarkę - kompetentną, konkretną czyli tak jak lubię. Najpierw wywiad medyczny, później zgody na zabieg a następnie rozebrałam się, położyłam na łóżku zabiegowym i patrzyłam jak panie w gabinecie przygotowują urządzenie do biopsji mammotomicznej. Zanim biopsja to wcześniej badanie USG. Ooo-oo! Coś jest nie tak. Widziałam to po spojrzeniu lekarki. Pierwsza wiadomość - 25 listopada guz miał 2 cm, teraz ma już ponad 4. Nie, biopsji mammotomicznej nie zrobimy. Będzie biopsja gruboigłowa. W tamtym momencie już chyba płakałam. Pielęgniarka trzymała mnie za rękę podczas gdy lekarki zmieniały przyrządy. Biopsja nie bolała, bolał zastrzyk ze znieczuleniem, a raczej był nieprzyjemny. Druga wiadomość - guz bardzo twardy i silnie unaczyniony. Wtedy wiedziałam podświadomie, że dobrze to już było. 

Trzeba wziąć to na klatę 

Lekarki zrobiły swoje, pobrały 5 wycinków z guza, zatamowały krew, założyły opatrunki a ja usiadłam podpisać nowe zgody. Zapytałam lekarki co to znaczy, ze guz jest twardy, mocno unaczyniony i tak szybko rośnie. Powiedziała, że to może być nietypowy włókniak a może to być rak. Zatkało mnie i długo patrzyłam w oczy lekarki. Odwróciła spojrzenie a mi popłynęło kilka nowych łez. Ok. Zaraz wychodzę do mamy więc biorę się w garść. Wyniki po nowym roku, jest jeszcze trochę czasu. Jeszcze zdążę to przemyśleć. 

Po biopsji zostałam sama w Krakowie. Pracowałam, widywała się ze znajomymi. Odnowiłam kontakt z dawną koleżanką, która dała mi w tym czasie dużo wsparcia. Starałam sie nie użalać nad sobą. Bywały gorsze i lepsze momenty. Żartowałam w sobie z tej sytuacji. Szukałam plusów ale i kupowałam ubrania do szpitala, nową bieliznę. Tak na wszelki wypadek. I tym sposobem stałam się chodząca reklamą marki Adidas. Ups!

Nie no. Dajcie spokój jaki rak. No włókniak. Jak rak skoro mój biust jest ultramikroskopijny. To się nie zdarza. Nie pozwalałam sobie na złe myśli. Wszyscy, którzy wiedzieli mówili, że wszystko będzie dobrze. Modliłam się, płakałam jeżdżąc w nocy samochodem, miewałam wahania nastroju, złościłam się, chciałam być sama, później nie. Bałam się świąt i życzeń "przede wszystkim zdrowia". Już wolałam jak wszyscy życzyli mi chłopaka.. no nic. Zniosłam i to. Bardzo chciałam wierzyć, że będzie dobrze i sobie to wmówiłam. Podświadomość jednak wiedziała swoje bo po dotyku czułam, że guz rośnie.

Przykro mi, to rak

Minęły święta, minął sylwester ze znajomymi, później był wieczór z moim ulubionym drinkiem u mojej bardzo bliskiej koleżanki. Było super. Te 3 dni nowego roku były mega - wśród rodziny i znajomych. Szykowałam się z koleżanką na marcowy wyjazd do Meksyku. 4 stycznia miałam iść do biura podróży po oferty wycieczek. 4 stycznia to był też pierwszy dzień roboczy po nowym roku. Zadzwoniłam do Breast Unit i zapytałam czy są moje wyniki i czy mogą podać mi je telefonicznie. Pani w rejestracji potwierdziła,  że wyniki są jednak nie mogła mi ich podać, poprosiła o numer telefonu i ktoś z Breast Unit miał oddzwonić. Oddzwonili po godzinie, odmówili przekazania wyniku i zaprosili do poradni. Wahałam się czy jechać. HALO. Miałam iść do biura podróży, odebranie wyników i kilkugodzinna przerwa w pracy mi to uniemożliwią. Ale ok. Zdrowie to zdrowie. Mój team leader na urlopie, szybka konsultacja ze znajomymi w pracy jak ogarniali takie przerwy. Udało się załatwić. Z dresu przebrałam się w jeansy, maseczka na buzie,  obyło się bez makijażu i w ciągu 5 minut byłam w samochodzie. Jechałam na krakowski Prokocim.

I znowu jak poprzednio. Nie chciałam być sama ale nikt nie mógł rozmawiać o godzinie 10 rano. Wszyscy w pracy. Mamie się nie przyznałam, że jadę po wyniki. Wiedziała tylko, że wyniki są do odbioru osobiście. Po 15 minutach zaparkowałam pod szpitalem, wzięłam bilecik, podreptałam do rejestracji i ulokowałam się pod gabinetem Breast Unit. Po godzince zostałam poproszona do gabinetu. Trafiłam na trzecią onkolożkę. Zadała kilka pytań i zapoznała się z wynikami badań. Patrzyłam na nią niecierpliwie. Chciałam wiedzieć i jechać do domu. Tyle. Lekarka zgarbiła się i patrząc na swoje ręce powiedziała - przykro mi, to rak. Złośliwy. 



sobota, 6 lutego 2021

Niełatwe początki

Długo zastanawiałam się czy chcę o tym pisać, ale doszłam do wniosku, że jest to bardzo ważny etap mojego życia i chcę o nim pamiętać mimo wszystko. Może zacznę od przedstawienia się - cześć, jestem Monika, mam 24 lata i 4 stycznia 2021 roku zdiagnozowano u mnie złośliwego raka piersi.

Kiedyś dawno temu założyłam tego bloga i wstawiałam tutaj zdjęcia, bo kiedyś fotografia to była moja wielka pasja. Czasami zdarzyło mi się nawet powymądrzać i podzielić się tutaj moim zdaniem. Od tego czasu bardzo dużo się zmieniło. Cóż.. Opiszę tutaj moją historię, pewnie etapami, powoli. Jeszcze to trawię.

Zacznijmy od początku

Jakoś w połowie listopada 2020 roku podczas prysznica wyczułam sobie guzka na prawej piersi. Wyszłam z łazienki i usiadłam na kanapie przed telewizorem, dotykałam obu piersi już na spokojnie. Powiedziałam do siostry, że coś jest nie tak bo chyba mam guzka na piersi. Nie byłam pewna czy to mój wymysł czy faktycznie coś było nie tak. Guzek nie był duży, ale różnica w porównaniu do lewej piersi była wyczuwalna. Zbagatelizowałam sprawę - zbliżał mi się okres a w tym czasie moje piersi zawsze były nabrzmiałe i bolesne. Kilka dni później chyba wspomniałam mamie, ze chyba będę musiała iść na USG piersi. Generalnie zapomniałam o sprawie.

22 listopada znowu zbadałam sobie piersi, akurat skończył mi się okres. Guzek wydał mi się znacznie większy niż tydzień wcześniej. Zapisałam się do ginekologa na pełen pakiet - USG piersi, USG i badanie ginekologiczne. 25 listopada popołudniu miałam wizytę. Szłam z pewną obawą ale byłam przekonana, że to po prostu jakiś włókniak czy tłuszczak. Wchłonie się albo usuniemy i będzie po sprawie. Siedząc w poczekalni zastanawiałam się czy po prostu sobie stamtąd nie iść bo pewnie przesadzam i panikuje. Koniec końców zostałam. Pani ginekolożka zbadała moje piersi, wyczuła guzka, zrobiłyśmy USG. W prawej piersi 3 guzki z czego największy ok 2cm, w drugiej jeden guzek niewyczuwalny ale widoczny w USG - kilka mm. Usłyszałam, że mam dwa wyjścia. Pierwsze takie, że czekamy i robimy USG za pół roku, może akurat guzek się wchłonie. Wyjście numer dwa, rekomendowane przez lekarkę - wizyta w poradni onkologicznej. 

Z gabinetu wyszłam ze łzami w oczach, do mieszkania miałam kilka minut drogi na piechotę. Pierwsze co zrobiłam to zadzwoniłam do mamy. Nie wytrzymałam, rozpłakałam się. Nie dałam rady z nią rozmawiać. Dotarłam na mieszkanie, umyłam ręce, przebrałam się i usiadłam na podłodze. Długo płakałam. Byłam wtedy sama, rodzice ponad 100km ode mnie. Nie chciałam być sama, dzwoniłam i pisałam do znajomych. Jak na złość w tamtym momencie nie odbierali, nie było ich w Krakowie bądź mieli inne zobowiązania. Byłam sama.

Biorę się w garść po raz pierwszy

Nie wiem jak długo tak siedziałam ale po pewnym czasie stwierdziłam, że nie będę dłużej kupką nieszczęścia na środku salonu. Umyłam buzię, spakowałam prezent niespodziankę dla mojej kuzynki, wsiadłam do samochodu i pojechałam wysłać jej paczkę. W między czasie do niej zadzwoniłam i długo rozmawiałyśmy. I wtedy znajomi zaczęli odpowiadać na moje wiadomości i oddzwaniali, ale postanowiłam zostać na linii z kuzynką, a później z koleżanką. Jeździłam po Krakowie bez celu, ale w końcu wylądowałam w McDonald's - wprowadzili wtedy kanapkę drwala i stałam w kolejce 1.5h. Było warto! Ale i tak nie miałam nic lepszego do roboty. Nastrój dużo lepszy, rozmowy pomogły. Nie czułam się już tak bardzo samotna. Tego dnia więcej nie płakałam. Byłam dobrej myśli. Niczego nie czytałam w internecie, a opis USG schowałam głęboko do szafy.

Kolejnego dnia zaczęłam szturmować krakowski Breast Unit telefonami, żeby dowiedzieć się jak pracują w czasie wzmożonego oblężenia służby zdrowia z wiadomych powodów. Po niezliczonych próbach dodzwoniłam się i usłyszałam, że nie mogę tak sobie przyjść tylko muszę umówić się na wizytę. Ok. To chce się umówić, jednakże pani po drugiej stronie słuchawki nie była w stanie powiedzieć mi kiedy mogę przyjść. Zostawiłam numer telefonu i czekałam. Przed południem oddzwoniła do mnie pani z Breast Unit, zapytała co się dzieje, czy byłam na USG, jaką mam skalę BIRADS. Odszukałam opis USG i podałam - BIRADS 4c i zalecenie biopsji gruboigłowej. Pani kazała przyjść 7 grudnia do poradni.

To mam raka czy nie?

Zaczęłam szukać co to znaczy BIRADS 4c. Ok. Prawdopodobieństwo, że to rak złośliwy 50-90%. Na pewno lekarka się pomyliła. NO NA BANK. Czy ona oszalała? A co jeśli nie? Co jeśli to rak? I tak przyszła załamka numer dwa. Znowu troszkę popłakałam, ale nie doprowadziłam się do stanu z dnia pierwszego USG. Wszyscy mi mówili, będzie dobrze, że to na pewno nic poważnego, ŻE NA PEWNO BĘDZIE DOBRZE. Teraz mam uczulenie na te słowa.

Zanim poszłam do poradni rozmawiałam z koleżankami, bliższymi, dalszymi, mama opowiadała historie swoich koleżanek. Wiele dziewczyn z mojego otoczenia miało jakieś takie zmiany na piersiach. Niektóre się wchłonęły, inne były wycinane. Ogólnie same historie z dobrym zakończeniem. Uspokoiłam się. Przecież wszyscy mi mówią, że BĘDZIE DOBRZE. No to heloł. Na pewno będzie. Po za tym miałam mało czasu. Oprócz tego, że kursowałam ciągle między domem rodzinnym a moim ukochanym Krakowem to miałam bardzo dużo pracy, która totalnie mnie wciągnęła. Od 7 do 15:30, a czasami znacznie dłużej rozwiązywałam, a raczej starałam się rozwiązywać problemy związane z prowadzeniem ruchu drogowego przy budowie metra. Co jak co, ale pracę mam super i nie mogę doczekać się kiedy będę mogła do niej wrócić.

Kto panią tak nastraszył???

Sądny dla mnie dzień 7 grudnia zbliżał się wielkimi krokami. Tata postanowił jechać ze mną. Za wszelką cenę chciałam go odwieść od tego pomysłu, bo po co będzie się tłukł ponad 100 km, żeby iść ze mną na godzinkę do lekarza. No bez sensu. Wynegocjowałam tyle, że do Krakowa pojadę z siostrą a do poradni taksówką. Bałam się jechać samochodem, w sumie teraz sama nie wiem czemu. W niedzielę wieczorem dotarło do mnie, że jednak nie chcę jechać sama. Napisałam w tej sprawie do jedynej koleżanki z którą chciałabym jechać i która mogła sobie pozwolić na mini urlop w pracy. Nie zdążyłam poprosić a ona  sama zaproponowała, ze pojedzie ze mną. Nie wiem jak jej się odwdzięczę. Potrzebowałam jej wtedy i dała mi tak duży ogrom wsparcia jadąc tam ze mną, że nie umiem tego opisać. Rodzicom przyznałam się dużo później, że nie pojechałam sama.

Stojąc pod szpitalem bałam się. No cholernie się bałam ale wzięłam to na klatę. Poszłam się zarejestrować. Dość szybko zostałam poproszona do gabinetu. Lekarka przeczytała opis USG, zbadała moje piersi, skonsultowała opis z inną lekarką i jednogłośnie stwierdziły, ze to włókniaczek Usuniemy za tydzień biopsją mamotomiczną i zrobimy badanie histopatologiczne, bez sensu robić teraz biopsję gruboigłową i kłuć mnie dwa razy. A kto robił pani USG? Kto wpisał BIRADS 4c? Dla nas 4c to rak, a pani nie ma raka. Ulga którą wtedy poczułam była nie do opisania. Wyszłam spokojna, szczęśliwa. Po powrocie do domu kawka, czekoladka a później pojechałam do drugiej koleżanki na wino - odebrała w tym dniu swój dyplom. Musiałyśmy to opić!

Pierwszą część historii mam już sobą.