sobota, 6 lutego 2021

Niełatwe początki

Długo zastanawiałam się czy chcę o tym pisać, ale doszłam do wniosku, że jest to bardzo ważny etap mojego życia i chcę o nim pamiętać mimo wszystko. Może zacznę od przedstawienia się - cześć, jestem Monika, mam 24 lata i 4 stycznia 2021 roku zdiagnozowano u mnie złośliwego raka piersi.

Kiedyś dawno temu założyłam tego bloga i wstawiałam tutaj zdjęcia, bo kiedyś fotografia to była moja wielka pasja. Czasami zdarzyło mi się nawet powymądrzać i podzielić się tutaj moim zdaniem. Od tego czasu bardzo dużo się zmieniło. Cóż.. Opiszę tutaj moją historię, pewnie etapami, powoli. Jeszcze to trawię.

Zacznijmy od początku

Jakoś w połowie listopada 2020 roku podczas prysznica wyczułam sobie guzka na prawej piersi. Wyszłam z łazienki i usiadłam na kanapie przed telewizorem, dotykałam obu piersi już na spokojnie. Powiedziałam do siostry, że coś jest nie tak bo chyba mam guzka na piersi. Nie byłam pewna czy to mój wymysł czy faktycznie coś było nie tak. Guzek nie był duży, ale różnica w porównaniu do lewej piersi była wyczuwalna. Zbagatelizowałam sprawę - zbliżał mi się okres a w tym czasie moje piersi zawsze były nabrzmiałe i bolesne. Kilka dni później chyba wspomniałam mamie, ze chyba będę musiała iść na USG piersi. Generalnie zapomniałam o sprawie.

22 listopada znowu zbadałam sobie piersi, akurat skończył mi się okres. Guzek wydał mi się znacznie większy niż tydzień wcześniej. Zapisałam się do ginekologa na pełen pakiet - USG piersi, USG i badanie ginekologiczne. 25 listopada popołudniu miałam wizytę. Szłam z pewną obawą ale byłam przekonana, że to po prostu jakiś włókniak czy tłuszczak. Wchłonie się albo usuniemy i będzie po sprawie. Siedząc w poczekalni zastanawiałam się czy po prostu sobie stamtąd nie iść bo pewnie przesadzam i panikuje. Koniec końców zostałam. Pani ginekolożka zbadała moje piersi, wyczuła guzka, zrobiłyśmy USG. W prawej piersi 3 guzki z czego największy ok 2cm, w drugiej jeden guzek niewyczuwalny ale widoczny w USG - kilka mm. Usłyszałam, że mam dwa wyjścia. Pierwsze takie, że czekamy i robimy USG za pół roku, może akurat guzek się wchłonie. Wyjście numer dwa, rekomendowane przez lekarkę - wizyta w poradni onkologicznej. 

Z gabinetu wyszłam ze łzami w oczach, do mieszkania miałam kilka minut drogi na piechotę. Pierwsze co zrobiłam to zadzwoniłam do mamy. Nie wytrzymałam, rozpłakałam się. Nie dałam rady z nią rozmawiać. Dotarłam na mieszkanie, umyłam ręce, przebrałam się i usiadłam na podłodze. Długo płakałam. Byłam wtedy sama, rodzice ponad 100km ode mnie. Nie chciałam być sama, dzwoniłam i pisałam do znajomych. Jak na złość w tamtym momencie nie odbierali, nie było ich w Krakowie bądź mieli inne zobowiązania. Byłam sama.

Biorę się w garść po raz pierwszy

Nie wiem jak długo tak siedziałam ale po pewnym czasie stwierdziłam, że nie będę dłużej kupką nieszczęścia na środku salonu. Umyłam buzię, spakowałam prezent niespodziankę dla mojej kuzynki, wsiadłam do samochodu i pojechałam wysłać jej paczkę. W między czasie do niej zadzwoniłam i długo rozmawiałyśmy. I wtedy znajomi zaczęli odpowiadać na moje wiadomości i oddzwaniali, ale postanowiłam zostać na linii z kuzynką, a później z koleżanką. Jeździłam po Krakowie bez celu, ale w końcu wylądowałam w McDonald's - wprowadzili wtedy kanapkę drwala i stałam w kolejce 1.5h. Było warto! Ale i tak nie miałam nic lepszego do roboty. Nastrój dużo lepszy, rozmowy pomogły. Nie czułam się już tak bardzo samotna. Tego dnia więcej nie płakałam. Byłam dobrej myśli. Niczego nie czytałam w internecie, a opis USG schowałam głęboko do szafy.

Kolejnego dnia zaczęłam szturmować krakowski Breast Unit telefonami, żeby dowiedzieć się jak pracują w czasie wzmożonego oblężenia służby zdrowia z wiadomych powodów. Po niezliczonych próbach dodzwoniłam się i usłyszałam, że nie mogę tak sobie przyjść tylko muszę umówić się na wizytę. Ok. To chce się umówić, jednakże pani po drugiej stronie słuchawki nie była w stanie powiedzieć mi kiedy mogę przyjść. Zostawiłam numer telefonu i czekałam. Przed południem oddzwoniła do mnie pani z Breast Unit, zapytała co się dzieje, czy byłam na USG, jaką mam skalę BIRADS. Odszukałam opis USG i podałam - BIRADS 4c i zalecenie biopsji gruboigłowej. Pani kazała przyjść 7 grudnia do poradni.

To mam raka czy nie?

Zaczęłam szukać co to znaczy BIRADS 4c. Ok. Prawdopodobieństwo, że to rak złośliwy 50-90%. Na pewno lekarka się pomyliła. NO NA BANK. Czy ona oszalała? A co jeśli nie? Co jeśli to rak? I tak przyszła załamka numer dwa. Znowu troszkę popłakałam, ale nie doprowadziłam się do stanu z dnia pierwszego USG. Wszyscy mi mówili, będzie dobrze, że to na pewno nic poważnego, ŻE NA PEWNO BĘDZIE DOBRZE. Teraz mam uczulenie na te słowa.

Zanim poszłam do poradni rozmawiałam z koleżankami, bliższymi, dalszymi, mama opowiadała historie swoich koleżanek. Wiele dziewczyn z mojego otoczenia miało jakieś takie zmiany na piersiach. Niektóre się wchłonęły, inne były wycinane. Ogólnie same historie z dobrym zakończeniem. Uspokoiłam się. Przecież wszyscy mi mówią, że BĘDZIE DOBRZE. No to heloł. Na pewno będzie. Po za tym miałam mało czasu. Oprócz tego, że kursowałam ciągle między domem rodzinnym a moim ukochanym Krakowem to miałam bardzo dużo pracy, która totalnie mnie wciągnęła. Od 7 do 15:30, a czasami znacznie dłużej rozwiązywałam, a raczej starałam się rozwiązywać problemy związane z prowadzeniem ruchu drogowego przy budowie metra. Co jak co, ale pracę mam super i nie mogę doczekać się kiedy będę mogła do niej wrócić.

Kto panią tak nastraszył???

Sądny dla mnie dzień 7 grudnia zbliżał się wielkimi krokami. Tata postanowił jechać ze mną. Za wszelką cenę chciałam go odwieść od tego pomysłu, bo po co będzie się tłukł ponad 100 km, żeby iść ze mną na godzinkę do lekarza. No bez sensu. Wynegocjowałam tyle, że do Krakowa pojadę z siostrą a do poradni taksówką. Bałam się jechać samochodem, w sumie teraz sama nie wiem czemu. W niedzielę wieczorem dotarło do mnie, że jednak nie chcę jechać sama. Napisałam w tej sprawie do jedynej koleżanki z którą chciałabym jechać i która mogła sobie pozwolić na mini urlop w pracy. Nie zdążyłam poprosić a ona  sama zaproponowała, ze pojedzie ze mną. Nie wiem jak jej się odwdzięczę. Potrzebowałam jej wtedy i dała mi tak duży ogrom wsparcia jadąc tam ze mną, że nie umiem tego opisać. Rodzicom przyznałam się dużo później, że nie pojechałam sama.

Stojąc pod szpitalem bałam się. No cholernie się bałam ale wzięłam to na klatę. Poszłam się zarejestrować. Dość szybko zostałam poproszona do gabinetu. Lekarka przeczytała opis USG, zbadała moje piersi, skonsultowała opis z inną lekarką i jednogłośnie stwierdziły, ze to włókniaczek Usuniemy za tydzień biopsją mamotomiczną i zrobimy badanie histopatologiczne, bez sensu robić teraz biopsję gruboigłową i kłuć mnie dwa razy. A kto robił pani USG? Kto wpisał BIRADS 4c? Dla nas 4c to rak, a pani nie ma raka. Ulga którą wtedy poczułam była nie do opisania. Wyszłam spokojna, szczęśliwa. Po powrocie do domu kawka, czekoladka a później pojechałam do drugiej koleżanki na wino - odebrała w tym dniu swój dyplom. Musiałyśmy to opić!

Pierwszą część historii mam już sobą.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz